Rozmowa miesiąca: NIEPODLEGŁOŚĆ NIE BIERZE SIĘ ZNIKĄD
Rok 2018 to wyjątkowy czas, w którym mamy niepowtarzalną okazję zatrzymać się na chwilę i pochylić w zadumie nad naszą historią. Setna rocznica odzyskania niepodległości daje nam do myślenia, a przynajmniej tym, dla których przynależność narodowa i nasza polska tożsamość wciąż mają znaczenie. To, że możemy stanowić dziś o sobie, nie wzięło się jednak znikąd, i wtedy, i później, gdy o tę niepodległość znów przyszło walczyć. W każdym momencie naszej historii potrzeba ludzi, którzy ponad swoje dobro prywatne postawią to dobro większe i ważniejsze. Żyją często wśród nas, niepozorni, bez splendoru i chwały, czasem nigdy nie usłyszą słowa „dziękuję”, ale i nie oczekują tego. Warto ich poszukać i posłuchać, ich historie mówią same za siebie.
Gościem smolec24 jest pan Andrzej Wirga, od 14 lat mieszkaniec Osiedla Leśnego w Smolcu. Sporej grupie mieszkańców jego twarz na pewno jest znana, choćby z racji pełnienia przez kilka lat funkcji kościelnego w naszej smoleckiej parafii. Nie o tym jednak będzie ta opowieść… Spotykamy się tak trochę z biegu, bez scenariusza rozmowy, bo trudno jest przewidzieć o czym ona będzie, tyle sprzecznych informacji do mnie dociera… i w zasadzie nie była to rozmowa… Wysłuchałam po prostu niesamowicie ciekawej, choć bardzo trudnej historii, do której wysłuchania również i Państwa zapraszam – szczególnie, że w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych, czas jest ku temu wyjątkowo sprzyjający. 🙂 Edyta Niemczynowska – Frąckiewicz
E.N.-F.: W nawiązaniu do niedawnej wyprawy smolczan na Kresy okazało się, że pochodzi Pan ze Lwowa.
A.W.: Tak, urodziłem się we Lwowie w 1945 r. w 1946 jako repatriant w drodze do Polski w bydlęcym wagonie ponoć uczyłem się chodzić. Wraz z rodzicami, trzema starszymi braćmi i z bardzo liczną grupą lwowian osiedliśmy we Wrocławiu, my w mieszkaniu przy ul. Pomorskiej, w do połowy zburzonej kamienicy. Rodzice nie zastanawiali się co dalej, miało być to lokum tymczasowe, najpóźniej za kilka miesięcy mieliśmy być z powrotem we Lwowie.
E.N.-F.: Czym zajmowali się we Lwowie Pana rodzice?
A.W.: Ojciec był kupcem, szefem związku kupieckiego, miał olbrzymi sklep delikatesowy z tyłu hotelu George. Mama była nauczycielką. W 1946 roku chodziło w zasadzie o to, by przetrwać te kilka miesięcy czy lat, nikt wówczas nie planował wyjazdu na Zachód na stałe. To samo zrobili inni, jak prof. Styś, rektor Akademii Ekonomicznej, czy prof. Stróżecki z Politechniki Wrocławskiej, wielu innych naukowców i nie tylko. Wzrastałem w środowisku tych ludzi, często bywali u nas, rozmawiało się o różnych sprawach, słuchało Wolnej Europy, byłem dumny, gdy rodzice zapewniali naszych gości, że „przy nim możecie mówić, on nikomu nie powie…”.
E.N.-F.: I tak później został Pan bardzo aktywnym działaczem Solidarności…
A.W.: Zaczęło się od tego, że w moim zakładzie pracy, a był to Polski Związek Motorowy, założyłem związek zawodowy Solidarność. Wcześniej pracowałem w ELWRO, w POLARZE, w DOLAMIE. Wieczorowo studiowałem ekonomię. Tyle, że niestety była to ekonomia socjalizmu, nie pasowało mi to, ale pociągało mnie zarządzanie i organizacja. Pisałem o tym pracę, tyle, że nie miałem szans wprowadzać w życie zdobywanej wiedzy. W czasach „komuny” nie było mowy o zmianach w zarządzaniu w państwowych zakładach pracy. Odszedłem z ELWRO, by robić własny biznes, ale nie wyszło. Tak znalazłem się PZMot-cie, który prowadził sklep z częściami samochodowymi przy ul. Jedności Narodowej, zostałem sprzedawcą. Wcześniej odbyłem też służbę wojskową – dokładnie w roku 1968.
E.N.-F.: To bardzo ciekawy rok na służbę wojskową!
A.W.: Tak, zacząłem od 7-dniowego aresztu, bo spóźniłem się do jednostki – byłem akurat na Uniwersytecie 🙂 i to w mundurze polowym… Zwinęli mnie od razu. Potem cudem uniknąłem wyjazdu do Czechosłowacji. Nasza jednostka (10 Pułk Łączności na Sołtysowicach) zabezpieczała łączność w czasie tej „bratniej pomocy”. Kolega brata był u nas lekarzem, znalazł mi szybko „ważne” zajęcie i mogłem zostać na miejscu…
E.N.-F.: A potem przyszedł sierpień 80…
A.W.: Na Niskich Łąkach mieliśmy szkołę nauki jazdy, tam było zebranie założycielskie naszej zakładowej Solidarności, trudne rozmowy z POP, bo wyraźnie mówili, że nie życzą sobie takich związków w zakładzie itp. Nie przejąłem się tym. Wkrótce w skali Wrocławia było nas 400 czy nawet 600 osób, prawie cała załoga. W międzyczasie „ukradziono mi” z samochodu kasety z nagraniami z zebrań. Byliśmy stowarzyszeniem wyższej użyteczności, prowadzącym działalność gospodarczą – biura turystyczne, nauka jazdy, sklep motoryzacyjny, w którym pracowałem. Szybko doszliśmy do wniosku, że sami nie damy rady. Skrzyknęliśmy się więc w stowarzyszeniu ze wszystkich miast z Polski, by działać wspólnie. Pierwsze spotkanie było w Radomiu, gdzie nagle okazało się, że jest nas prawie 8 tys! Tam w Radomiu powołaliśmy Sekcję Krajową NSZZ Solidarność PZMot i tam wybrano mnie na jej przewodniczącego. Zarejestrowano nas w Komisji Krajowej pod nr 3. Już wkrótce było nas 10 tysięcy członków w skali kraju. Potem przyszły spotkania w Lublinie, w Łodzi, aż we Wrocławiu doszło do podpisania porozumienia „z władzami”. W międzyczasie uczestniczyłem w obu turach I Zjazdu NSZZ SOLIDARNOŚĆ w Gdańsku, jako przedstawiciel Sekcji Krajowej. Nie startowałem do władz regionu, choć w biurze zarządu byłem prawie codziennie, nie chciałem, nie mógłbym się wtedy w takim stopniu zajmować swoją pracą w PZMot-cie, a sporo było do zrobienia, miałem szersze plany niż tylko działalność czysto związkowa. Moje zacięcie zarządcze, wyniesione ze studiów, sprawiło, że zacząłem działać w kierunku zakładania rad pracowniczych, by powoli zmieniać kadry, bo przecież to rady pracownicze wybierały władze zakładów.
E.N.-F.: Dało się w tamtych czasach wpływać na obsadzanie stanowisk dyrektorskich?
A.W.: Tak. Dało się. Myśmy na przykład ściągnęli kontrolę z Warszawy, przekazaliśmy im informacje o poważnych nieprawidłowościach, a potem przy wyborze nowych władz mieliśmy wpływ na ten wybór, bo… mieliśmy większość w radzie pracowniczej :), wszystko zgodnie z obowiązującym prawem. W innych miastach, gdzie były nasze filie, robili tak samo. W wielkim skrócie ciężko to wszystko opowiedzieć, co działo się przez ten przecież ponad rok. Z ciekawszych wydarzeń to wsparcie protestów w Bydgoszczy, organizowaliśmy wówczas transport i punkt informacyjny, pamiętam, że kolegium za to dostałem. Na co dzień też rozprowadzaliśmy „bibułę”. To był piękny czas wspólnego działania, próby zmiany mentalności ludzi, odsowietyzowywania. Każdy z nas – w mniejszym lub większym stopniu był zsowietyzowany!
Pewnego dnia przyjechała delegacja związkowców z Niemiec, chcieli się spotkać, dowiedzieć się czym jest ta Solidarność, akurat byłem w tym dniu w Biurze Regionu, gdy na szybko szukano kogoś, kto zna język niemiecki… przyznałem się, że coś tam potrafię, więc choć nie byłem w Zarządzie Regionu to znalazłem się na tym spotkaniu ze związkowcami z Moguncji. Otrzymałem wówczas zaproszenie do Niemiec, wiele wizytówek, kontaktów… Potem przyszedł czas przyglądania się naszym władzom w zakładzie pracy. Mnóstwo przekrętów wówczas namierzaliśmy, m.in. związanych ze sprowadzaniem części zamiennych z Niemiec. Uznaliśmy, że ktoś musi pojechać, rozmówić się z tymi firmami w Niemczech, spróbować dojść prawdy. Była też potrzeba, by spotkać się ze związkowcami w Moguncji, z którymi nawiązaliśmy, jak mówiłem, ciekawy kontakt… Miałem półtora miesiąca zaległego urlopu, pomyślałem, że pojedziemy z żoną na tyle właśnie. Jola też miała zaległy urlop, pracowała wówczas w Biurze Handlu Zagranicznego Wrocławskich Zakładów Elektronicznych MERA-ELWRO, tam też zakładała Solidarność. Była to więc nasza wspólna sprawa. Obok zadań związanych z działalnością związkową mieliśmy tam spędzić urlop, może chwilę popracować, jak wielu Polaków wówczas. Wyjechaliśmy do naszego znajomego dokładnie 13 listopada 1981 r. Już wkrótce w Niemczech zastał nas stan wojenny. Wieści z kraju wskazywały jednoznacznie, że powinniśmy przeczekać kilka tygodni, aż się uspokoi, bo tu w Polsce na nas czekają… Tak czekaliśmy prawie 25 lat …
E.N.-F.: Ale nie bezczynie?
A.W.: No nie, od razu SPD zorganizowało zebranie, gdzie opowiadałem o Solidarności, 31.01.1982 był „Międzynarodowy Dzień solidarności z Solidarnością”, zaprosili mnie i moją żonę do Moguncji, wystąpiliśmy w ratuszu. Jola wydziergała nam na szybko na sweterkach napis „Solidarność”, bo nie mieliśmy żadnych znaczków, symboli, nic… W tych sweterkach tam wystąpiliśmy. Tam też pierwszy raz spotkałem się z tym, czym są podziały partyjne, coś czego u nas nie znaliśmy. Chodziło o sankcje amerykańskie… Dałem swoje wystąpienie do oceny językowej przewodniczącemu tamtejszych związków Klausowi Hammerowi i usłyszałem, że jak wypowiem się za sankcjami to ci z prawej strony będą bić brawo, jak powiem, że jestem przeciw, pochwalą mnie ci z lewej… Pamiętam, że powiedziałem wówczas, że sankcje powinny uderzyć w ten rząd, a nie w społeczeństwo… i dostałem brawa od wszystkich! Ale było to dla mnie nowe, że tu SPD, tu CDU, prawica, lewica… że są jakieś wewnętrzne tarcia… u nas to wtedy z otwartą buzią słuchało się wystąpień Michnika czy Kuronia, choć jakoś intuicyjnie baliśmy się i ich i tego, co mówią, ale nie mieliśmy świadomości na początku, jak bardzo się różnimy, to wszystko wyszło dopiero później… inaczej niż z Wałęsą, tu pamiętam, że już na pierwszym zjeździe Solidarności (1981 r.) mówiło się otwarcie o jego współpracy z SB. Nie mogłem niestety wtedy głosować, byłem zaproszonym gościem jako przedstawiciel sekcji krajowej, a nie delegatem na zjazd… nie mogłem więc poprzeć Andrzeja Gwiazdy, bo prawa głosu nie miałem. Ten jedyny raz żałowałem, że nie jestem we władzach regionu.
Ale wracając do tematu, na wiosnę 1982 było kolejne spotkanie, tym razem w Düsseldorfie. W Moguncji założyliśmy od razu stowarzyszenie „Hilfskomitee Solidarność Mainz e.V.”, z „łapanki” wzięliśmy ludzi do zarządu, ja byłem prezesem, Jola chyba skarbnikiem, już nie pamiętam. W różnych miastach zaczęły powstawać Arbeitsgruppen Solidarność. Centrala była w Brukseli, miałem też dobry kontakt z Paryżem, tam pracowali Mirek Chojecki i Bronek Wildstein. Przyjeżdżali do nas, organizowaliśmy spotkania we Frankfurcie, a nawet koncert Jacka Kaczmarskiego zrobiliśmy, który wtedy w Wolnej Europie pracował. Rozpoczęliśmy organizację różnej pomocy dla Polski, dla Solidarności, dla ludzi…
E.N.-F.: W jaki sposób? Jaką formułę miała konkretnie ta pomoc dla kraju?
A.W.: W zasadzie odbywała się na trzech płaszczyznach. Po pierwsze była to pomoc humanitarna. Organizowaliśmy transporty do Polski. Oficjalnie nie my, my byliśmy zarejestrowani jako organizacja użyteczności publicznej, dzięki czemu mogliśmy przyjmować darowizny. Nie realizowaliśmy wszystkiego fizycznie. Moja żona prowadziła kartotekę, w której na koniec było ok. 10 tys. adresów ludzi: internowanych, rodzin internowanych, które potrzebowały pomocy, aresztowanych, zatrzymanych… Te adresy rozdzielaliśmy pomiędzy rodziny, indywidualnych ludzi, organizacje, instytucje. Niemcy sami się do nas zgłaszali z chęcią pomocy.
E.N.-F.: Niemcy przekazywali pomoc bezpośrednio? Docierała ona do ludzi?
A.W.: Tak, docierała. My sami nie mogliśmy robić tego w takich rozmiarach. Oczywiście też nadawaliśmy paczki z „pomocą humanitarną”, ale były tam farby drukarskie, sita, powielacze, maszyny offsetowe. Oczywiście również leki. Ludzie podchodzili do nas: „Panie Wirga, pan leki potrzebuje, tu mamy zbiórkę z osiedla, proszę…”. Tak raz na miesiąc, a czasem raz na dwa tygodnie, dostawaliśmy różną pomoc od mieszkańców tutaj. Szły lekarstwa, ale też sprzęt medyczny. Wysyłaliśmy je do Frankfurtu, tam Krysia Gräf, pediatra z Łodzi, organizowała transporty do Polski.
E.N.-F.: I te transporty przejeżdżały bez problemu przez taką granicę?
A.W.: Z problemami, oczywiście. Krysia zawsze opowiadała, że nigdy w życiu się tak nie narozbierała jak na tych przejściach granicznychJ Ale też pocztą nadawaliśmy. Niemcy znieśli opłaty za paczki w tym czasie. Były kontrolowane, pewnie, ale wszystkiego nie byli w stanie otworzyć. Poza tym były tam ubrania, odżywki dla dzieci itp… więc przechodziły. Przede wszystkim w Polsce były firmy transportowe, one zawsze miały jakieś układy z celnikami. Taki offset 30 kg ważył…. A radiostacje dla Solidarności Walczącej przechodziły w częściach, odpowiednio ukrywane, oni na miejscu sobie je składali. Do Polski szły też skanery do wykrywania pluskiew milicyjnych i podsłuchu, sprzęt elektroniczny i fotograficzny, kasety audio i wideo itp. Przekazywaliśmy też miniatury książek wydawnictw polskich na Zachodzie, następnie Biblie, modlitewniki i kasety wideo w języku rosyjskim (otrzymywaliśmy je m.in. od Władimira Bukowskiego) i książki w języku czeskim (te przychodziły od Milana Horaczka, posła do Bundestagu). To była druga płaszczyzna pomocy – pomoc logistyczna i finansowa dla Solidarności. Jedna przesyłka była naprawdę wyjątkowa – „śmierdziela” przemyciliśmy – substancję, którą można było np. na zebraniu partyjnym rozprowadzić, do samochodu komuś wpuścić, w Zgorzelcu to nawet dywany po takiej akcji musieli wymieniać, bo ten smród był nie do usunięcia, a tam akurat mieliśmy agenta.
Trzecia płaszczyzna to działalność informacyjna. Nasze stowarzyszenie wydawało biuletyn informacyjny w języku niemieckim, miesięcznik. Język przekazu to był jego podstawowy atut. Trzeba było to wszystko z głową realizować, bo od 1983 roku byliśmy zaprzysiężonymi członkami Solidarności Walczącej, a ja zostałem jej przedstawicielem na Niemcy, trzeba więc było być ostrożnym, często realizować zadania przez inne osoby. Kiedyś np. wywiad miałem w ZDF i redaktor mnie pyta w jaki sposób my to wszystko do Polski „szmuglujemy”… mimo, że wcześniej go prosiłem, by takich pytań nie było, bo wiadomo, że po prostu nie odpowiem na nie. Oni tam podstawowych kwestii nie rozumieli. Często byliśmy zapraszani na różne spotkania, odbieraliśmy wiele telefonów, np. z Luksemburga. Wsiadałem wówczas w samolot i leciałem, by chwilę potem gdzieś o Solidarności poopowiadać. Robiliśmy trochę za takie „małpki” Solidarności, ale to dawało bardzo wymierne efekty! Trzeba było wszystkim pokazać, o co w Polsce chodzi. To było chyba nawet ważniejsze niż pomoc humanitarna, bo myśmy to robili w języku niemieckim! Nasz biuletyn dostawali wszyscy posłowie do Bundestagu, wszystkie agencje prasowe, wszystkie massmedia, pisały potem do nas agencje hiszpańskie, francuskie, bo po niemiecku docieraliśmy i tam, po polsku byłoby to wszystko niemożliwe. Agencje, z którymi mieliśmy stały kontakt, otrzymywały sprawozdania prasowe o wszystkim, co działo się w Polsce. To były przedruki z prasy podziemnej, jedynie „wstępniaki” pisałem sam. Sami składaliśmy, layout robiliśmy z Jolą, tylko do tłumaczenia tekstów mieliśmy pomoc. Wydaliśmy też książkę w języku niemieckim „Prawa człowieka i obywatela w czasie stanu wojennego” (z przedmową przebywającego w tym czasie w Wielkiej Brytanii prof. Leszka Kołakowskiego) oraz raporty Komitetu Helsińskiego. Informowaliśmy też różne organizacje i osoby na Zachodzie o agentach i osobach współpracujących z SB. To od nas legendarny twórca Ruchu Światło – Życie – ks. Franciszek Blachnicki, działający wówczas w Carlsberg w Niemczech, dowiedział się, że ma w bliskim otoczeniu dwójkę agentów Służby Bezpieczeństwa. Pojechaliśmy osobiście go poinformować. On jednak był zbyt ufny… miał nadzieję, że może zeszli już ze złej drogi…
Oprócz tego, będąc tam na miejscu, realizowaliśmy też ideę porozumienia polsko – niemieckiego, bo to przecież z Niemiec szła największa pomoc humanitarna do Polski. My już wtedy mówiliśmy głośno o konieczności zjednoczeniu państw niemieckich. Przedstawiciele mniejszości niemieckiej też nas zapraszali, nawet z Czają i Hupką miałem kontakt, bo byłem otwarty na każdego, kto tylko chciał słuchać, i każdemu tłumaczyliśmy, o co walczymy. Z nimi to w ogóle było ciekawie, bo nadziwić się nie mogli, że my nie szukamy niemieckich korzeni, bo pierwszy raz się z tym spotkali, by Polacy nie chcieli w Niemczech zostać Niemcami… ale my nie chcieliśmy emigracji… Mieliśmy też kontakt z typową emigracją ekonomiczną, ci z kolei mówili, że pomogą rozwozić materiały, jak wydamy im zaświadczenia o działalności politycznej, by azyl polityczny dostali… Różnie bywało. Staraliśmy się też wspierać osoby, które z powodu represji musiały uciekać z Polski, niektórzy zostawali w Niemczech, inni tylko przez chwilę tu byli i jechali gdzieś dalej. Tej działalności podporządkowane było całe nasze życie, do tego stopnia, że nawet psa (Dalmatyńczyk) nazwaliśmy Bewis! (Skrót od : będziemy wolni i solidarni – ówczesne hasło Solidarności Walczącej, a później nazwa partii Kornela Morawieckiego).
Organizowaliśmy wystawy, konferencje prasowe, gdy tylko ktoś ciekawy z Polski przyjechał. Jak Kornela [Morawieckiego] i Andrzeja Kołodzieja wyrzucili z Polski do Rzymu to od razu wsiadłem w samolot poleciałem tam. W Rzymie postanowili, że Kornel ma wracać do Polski. Nie może wracać z LOT-em, bo coś mu mogą zrobić, wróci więc Lufthansą, przez Frankfurt. Zadzwoniłem do Joli, że musi tak zorganizować, by choć przespać mógł się u nas. Przecież papierów nie miał, paszport w jedną w stronę. Jola wiedziała, gdzie trzeba zadzwonić, by bocznym wyjściem wyprowadzić go z lotniska. Przenocował u nas, a rano uruchomiłem wszystkie agencje, że Kornel wraca samolotem Lufthansy do Warszawy. Cały czas więc był w miarę bezpieczny, pod nadzorem dziennikarzy.
E.N.-F.: Jak wszedł do samolotu, skoro nie miał paszportu?
A.W.: Miało się kontakty i możliwości…/śmiech/, tu wszedł, tam w Warszawie oczywiście od razu go przejęli…
Jednego dnia Solidarność ogłosiła bojkot środków masowego przekazu. Pojechaliśmy więc do Frankfurtu i zrobiliśmy akcję malowania pociągu hasłami Solidarności. To był pociąg z Paryża przez Frankfurt do Wrocławia, Krakowa, Warszawy… Poinformowaliśmy prasę, bo to był czas, gdy w Niemczech Czerwone Brygady intensywnie działały, więc policja też musiała reagować ostro, ale pozwolili nam skończyć, potem dopiero mnie i Jolę zatrzymali. Mamy więc ciekawe zdjęcia w trzech pozach na policji niemieckiej :). Ale napisów nie udało mi się zetrzeć aż do Krakowa, w końcu zawodowo wiedziałem jakich lakierów trzeba użyć! Zdjęć w prasie i artykułów z tej akcji była cała moc. Ogólnie wciąż ze wszystkich stron szły zaproszenia. We Frankfurcie znajdowało się wówczas całe centrum lewackie z 68 roku: komuniści, marksiści, lambertyści, trockiści, maoiści. Straszne towarzystwo, ale oni też chcieli słuchać o Solidarności, no i mieli dostęp do ciekawego sprzętu :). Nie unikałem nikogo, wszystkim tłumaczyłem od podstaw, że to nie jest tylko związek zawodowy, że to jest wielki ruch społeczny. Ci tylko jednego nie mogli jednak zrozumieć – jak związki mogą współpracować z Kościołem…?
E.N.-F.: Jak już rozkręciliście tę całą działalność to czy wciąż rozważaliście ewentualność powrotu do domu? Przecież wyjechaliście tylko na urlop, całe wasze życie zostało w Polsce, choćby rzeczy osobiste …
A.W.: Mieliśmy ze sobą dwie walizki. Tu trzeba by było wszystko zaczynać od nowa, cały czas więc była mowa o powrocie, ale ta sytuacja w zawieszeniu trwała, do więzienia wracać nie chcieliśmy, tym bardziej, że tu byliśmy tak przydatni. Mieliśmy kontakt z ludźmi w kraju, szczególnie z Solidarnością Walczącą, przyjeżdżali kurierzy, dostawaliśmy bibułę, wydawnictwa, w drugą stronę szły pieniądze (pomoc finansowa) i sprzęt. Wciąż jednak powrót do kraju był dla nas oczywisty.
E.N.-F.: A kiedy sobie uświadomiliście, że powrotu póki co nie będzie, że w końcu trzeba zacząć już sobie układać życie tam, w Niemczech.
A.W.: W pewnym momencie Pożoga osobiście napisał o mnie w jednym ze swoich artykułów, że jestem zdrajcą ojczyzny, który przemyca broń i materiały wybuchowe, podał moje nazwisko i adres w Niemczech. To już był poważny zarzut. Wiemy, co wówczas groziło za zdradę ojczyzny. Dopiero wtedy (ok. 1987 r.) złożyliśmy dokumenty o azyl polityczny.
A ostatecznie to był Okrągły Stół i „Magdalenka”. „Magdalenka” to dla nas była oczywista zdrada, prezydentura Wałęsy, a potem wybór komunisty Kwaśniewskiego – to dla nas był cios. Ale może właśnie tym większa wartość jest dla nas teraz, bo Matusz Morawiecki bywał u nas w Niemczech jako łącznik Solidarności Walczącej, później w latach dziewięćdziesiątych też o nas nie zapominał, ale i teraz zainteresował się jak żyjemy. Z ludźmi, którzy wtedy przejęli władze tutaj nie chcieliśmy utrzymywać kontaktów. Dla nas to, co działo się w Polsce, oznaczało, że nasz wysiłek, cała nasza praca poszła na marne. Najtrudniej było nam patrzeć, jak komuniści uwłaszczają się na polskim majątku i nic nie można zrobić! Chcieliśmy obalić komunę, a nie z nią się dogadywać. Gdy o tym mówiłem, np. Kuroniowi, by te zupki to lepiej komunistom serwował, a nie uczciwym Polakom, i by jakąś pracę im znalazł, a nie pozwalał się bogacić na państwowym majątku, to jeszcze nazwał mnie bolszewikiem… Gdy Skubiszewski do Genschera przyjechał i pytał mnie w ambasadzie, jak ja się tu teraz czuję, to zgodnie z prawdą mu odpowiedziałem, że „jak wśród UB-eków, bo przecież nic się nie zmieniło…”. Próbował mnie przekonać, że nie da się wszystkiego od razu zmienić, ja uważałem, że się da, bo historia wielokrotnie to pokazała. Od tamtej pory przestano mnie zapraszać na tego typu spotkania.
Ktoś, kto nigdy nie żył na emigracji nie zrozumie tego. Myśmy stali na wiadukcie nad autostradą i płakaliśmy, że nie możemy nią pojechać. Dla nas to była banicja, wygnanie, nie emigracja. A potem zdrada wszystkiego, w co wierzyliśmy. W latach 90. mieliśmy wiele spotkań z potomkami wcześniejszych emigrantów do Niemiec, dziećmi emigrantów w trzecim, czwartym pokoleniu, które urodziły się w Niemczech. Większość z nich chciała wracać do Polski, mimo, że wiedzieli jak tu jest, bo można już było już przecież jeździć, odwiedzać. Czuli wciąż tę polskość! Nie mówimy tu o emigracji tzw. mniejszości niemieckiej, bo ludzie od Hupki i Czaji to chcieli akurat być bardziej niemieccy niż Niemcy. Wielu nie odróżnia integracji od asymilacji. Zintegrowani byliśmy, bo przecież pracowaliśmy tam, utrzymywaliśmy kontakty, do dziś cenimy wiele rzeczy, które tam poznaliśmy, ale nie chcieliśmy się zasymilować, chcieliśmy zachować swoją tożsamość. Gdy szliśmy ulicą to wydawało nam się, że widzimy znajomych, krewnych, tak bardzo tęskniliśmy… Żeby to zrozumieć, trzeba w obcym kraju ćwierć wieku spędzić, jak my, nie 2- 3 lata gdzieś z wyboru, np. w Londynie.
E.N.-F.: Z czego żyliście tam przez te wszystkie lata?
A.W.: Początkowo z pomocy socjalnej, potem oboje pracowaliśmy na czarno, fizycznie oczywiście, ciężko pracowaliśmy. Był czas, że miałem trzy miejsca pracy, wstawałem o 4.00, zaczynałem jako kierowca w piekarni, kończyłem w knajpie o 1.00. Na szczęście te trzy miejsca na raz to tylko przez parę miesięcy. Potem, gdy mieliśmy już dokumenty niemieckie (1987 r.), żona podjęła pracę w laboratorium, a ja zająłem się transportem tych wszystkich próbek medycznych, robiłem dziennie po 500 – 600 km. Następnie próbowaliśmy rozwijać jakąś działalność gospodarczą na styku z Polską, ale zostałem oszukany przez wspólniczkę z Polski i nie wyszło. W międzyczasie próbowałem też uruchomić stowarzyszenie inicjatyw polsko – niemieckich, by swoje możliwości, wiedzę i doświadczenie tu wykorzystać jakoś dla dobra wszystkich, ale polscy partnerzy pytali mnie tylko, co oni będą z tego mieli, dałem więc sobie spokój… Nie mogliśmy przyjeżdżać do Polski. Raz jednak przyjechałem, w 1994r. na pogrzeb mamy, nowym busem, bo akurat zacząłem rozwijać działalność gospodarczą. Busa pod cmentarzem mi ukradziono, a gdybym nie miał przy sobie telegramu o śmierci mamy, to nie wróciłbym do Niemiec do żony, bo Fremdenpass nie upoważniał mnie do przekroczenia granicy, był ważny tylko w jedną stronę. Na szczęście funkcjonariusz okazał się ludzki.
E.N.-F.: Czy gdzieś można znaleźć dokumentację z tych czasów, potwierdzające te wszystkie działania? Czy ktoś próbował to później zebrać i docenić?
A.W.: Tak, są dokumenty, przede wszystkim w archiwum Instytutu Badawczego Europy Wschodniej przy Uniwersytecie w Bremie. Częściowa kopia tej dokumentacji znajduje się w Ośrodku „Pamięć i Przyszłość” we Wrocławiu. Informacje dot. naszej działalności znajdują się także w Federalnym Urzędzie ds. Akt Stasi (jestem w posiadaniu sygnatur akt) oraz np. w publikacji IPN „Solidarność, Zachód i węże” SB wobec emigracyjnych struktur Solidarności 1981-1989.
Jak mówiłem, nie czuliśmy się częścią elit, przejmujących władzę w 1989, więc kontaktów nie było, ale dużo później, bo 11.12.2010 r., otrzymałem Krzyż Solidarności Walczącej, a 7.03.2013 r., zarówno ja, jak i moja żona, zostaliśmy odznaczeni za naszą działalność Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
E.N.-F.: Wróćmy jeszcze do poprzedniego wątku. Jest „Magdalenka” i decyzja o pozostaniu w Niemczech, mimo to jednak ostatecznie wróciliście, co i kiedy o tym zadecydowało?
A.W.: Myśmy cały czas chcieli wracać, ale tu była „komuna”. Jola przyjechała tu po raz pierwszy w 1997, wtedy już mogła (nie tak jak ja w 1994), bo zdecydowaliśmy się w końcu wyrobić niemieckie dokumenty. Akurat we Wrocławiu była powódź. Współpraca i solidarność ludzi tutaj robiły wrażenie, brudni, śmierdzący pomagali sobie nawzajem. Chcieliśmy wówczas ten moment powrotu przyspieszyć, ale nie mieliśmy do czego wracać. Nasze 18-metrowe mieszkanie zastępcze, które Jola jako pracownik z ELWRO „dostała”, odebrano w czasie naszej nieobecności, jej siostra zdążyła jedynie zabrać rzeczy osobiste czy jakieś meble. W Niemczech musieliśmy spłacać kredyt. Udało się więc dopiero w 2004 r., na miesiąc przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Wycofałem całe swoje ubezpieczenie (w Niemczech to jest możliwe), bo oszczędności by nie wystarczyły i wybór padł na Smolec, choć nie mieliśmy tu ani rodziny, ani znajomych. Szukaliśmy po prostu wokół Wrocławia.
Czy dziś już jest to Wasze miejsce? Czujecie się tu u siebie? Jak dziś na to wszystko patrzycie?
Tak, oczywiście, czujemy się w Smolcu u siebie… Choć nasze miejsce to już czeka tam na tym nowym, otwartym niedawno (śmiech)… I możemy już spokojnie odejść, bo dziś widzę, że to, o co walczyłem, nie wszystko przepadło. Wiem, że trzeba jeszcze czasu i pracy, ale po takiej „sowietyzacji” to na zmianę myślenia trzeba pokoleń. Dziś już miło wspominamy tamte dni w Niemczech, jeździmy tam od czasu do czasu. Pamiętamy o ludziach z tamtych dni.
Kilka lat temu jeden ze starszych ministrantów (czasem opowiadałem różne ciekawostki chłopakom w zakrystii) zapytał, czy może krótki wywiad ze mną przeprowadzić – zadanie domowe w szkole dostał, by przeprowadzić rozmowę, „z kimś, kto jest dla ciebie autorytetem”. Ciarki po mnie wtedy przeszły, i dziś, jak o tym mówię, też przechodzą… Dla takich sytuacji było warto.
E.N.-F.: W setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości muszę zapytać, choć może zabrzmi to trochę patetycznie: Co osobiście znaczą dla Pana i Pani Joli takie słowa jak wolność i niepodległość?
Ta rocznica to dla mnie olbrzymie święto, łączące się przecież z moją osobistą historią, nasza osobistą historią, choć Jola zawsze wolała być w cieniu i tak jest do dziś, choć też ciężko pracowała. Jest oczywistym, że bez niej niewiele bym zdziałał. I to też był szczególny dar Opatrzności, że razem działaliśmy w „Solidarności”, że razem wyjechaliśmy do Niemiec i tam dalej walczyliśmy mając wspólne idee i wyznając wspólne wartości. A czym jest dla mnie niepodległość? To niezależność, wolność i solidarność. Niezależność od innych państw i ideologii. Ale to nie „róbta co chceta”, takie rozumienie prowadzi do chaosu. Nie „co chceta” , ale co trzeba, co powinno się zrobić. Niepodległość to wartość nadrzędna naszej wspólnoty narodowej i tylko solidarnie możemy o nią walczyć i dbać, mimo różnic i podziałów, bo te były i będą, sztuką jest je przełamywać dla wyższego dobra, widzieć cel nadrzędny, którego nie można zaprzedać za dobro jednostki czy jakieś jednej grupy społecznej.
E.N.-F.: Dziękuję bardzo za rozmowę, za podzielenie się z naszymi czytelnikami tym wszystkim, co przecież tak osobiste i trudne, swoją historią.
A.W. : Dziękuję bardzo.
_________________________
Moim zamierzeniem było pokazanie historii ludzi, naszych sąsiadów, na pozór zwyczajnych, a jednocześnie tak wielkich duchem, którzy swój patriotyzm przekuli na odwagę w działaniu i pracę własnych rąk, w sposób, w jaki podpowiadało im to ich własne sumienie. Stąd proszę naszych czytelników, by nie inicjowali pod rozmową dyskusji politycznych. Edyta Niemczynowska – Frąckiewicz
Wspaniała lekcja najnowszej historii Polski.
Doskonała rozmowa.
Dziękuję!
nie inicjować pod rozmową dyskusji politycznych – sądziłam, że najważniejsze by ludzie rozmawiali ze sobą, a zamykanie ust nie prowadzi do niczego. Uważam, że ten okres wraz z komuną mamy za sobą. Ja mam tylko jedno pytanie dlaczego dziś ten wywiad został przeprowadzony? Ponad 10 lat w kraju i właśnie dziś?
Szanowna Pani, nikt Pani ust nie zamyka (o czym świadczy Pani post powyżej), z ogromnym zaciekawieniem przeczytam Pani opinię na temat wywiadu, choc chyba rozumiem, że po prostu tematyka nie przypadła Pani do gustu więc reszty Pani nie oceniła, a jak wiadomo, o gustach sie nie dyskutuje. Zapraszam więc do zapoznania się z z postami dotyczącymi innych spraw, bo piszę o wielu bardzo różnych kwestiach dotyczących naszej miejscowości. Może tamte bardziej wpiszą sie w Pani zainteresowania. Dlaczego dziś publikacja? Ponieważ mamy rocznicę porozumien sierpniowych, a to ważna data w naszej historii. Dlaczego nie wcześniej? Tu zgadzam się z Panią całkowicie – moi rozmówcy powinni bez wątpienia zostać docenieni 30 lat temu – niestety nie było wtedy jeszcze smolec24, a ja byłam w liceum:)pozdrawiam
Edyto, gratuluję Ci znakomitego wywiadu! Bardzo liczę na to, że Państwo Wirga spiszą swoje wspomnienia. Wywiad momentami czytało się jak powieść sensacyjną – nie nudziłem się ani przez moment! Komunizmu nie znoszę jak każdego totalitaryzmu, które zawsze opierają się na kłamstwie, kradzieży i zbrodniach. Dzięki takim ludziom, jak Państwo Wirga dziś możemy mieć różne poglądy polityczne. Smutno czytało się te fragmenty dotyczące oszustw i kradzieży dokonywanych przez Polaków. Jest oczywistym, że w każdym narodzie są ludzie dobrzy i źli, ale prawdą jest również to, że sowietyzacja głęboko zapuściła swoje trujące korzenie. Owocem tego jest choćby to, że Polacy w bardzo niewielkim stopniu ufają sobie wzajemnie. Panie Andrzeju, pani Jolanto, Edyto – dziękuję!
Pani Edyto!
Nie znajduję odpowiednich słów aby podziękować Pani za ten wywiad. Powinien on być obowiązkową lekturą na lekcjach historii w szkołach! Jest Pani wspaniała!!
Państwu Andrzejowi i Jolancie dziękuję za Wolną Polskę! Widać jak na dłoni, że z takimi ludźmi zbrodniczy system komunistyczny nie miał żadnych szans.
Tadeusz z Wrocławia
Dziękuję, że znalazł Pan czas na przeczytanie tak długiego materiału i za miłe słowa również! Pozdrawiam
Wspaniały wywiad. Dziękujemy Państwu Andrzejowi i Jolancie za ich świadectwo i przypomnienie naszego motta życiowego BÓG, HONOR i OJCZYZNA. W tym duchu wzrastałam w rodzinie i jako dziecko pamiętam „ciche rozmowy” rodziców i dziadków od których uczyłam się prawdziwej historii Polski. Dziękuję
Bardzo interesująca rozmowa. Musimy pamiętać, że tym Ludziom zawdzięczamy naszą dzisiejszą Wolność. Dziękuję.
Bardzo się cieszę, że Andrzej Wirga opowiedział historię swoją i żony Joli. W jego opowieści jest tyle skromości, jak gdyby w naturalny sposób krok za krokiem podjmowali oni decyzje podyktowane okolicznościami. Ich działania były jednak wyjątkowe, wymagały odwagi, zaangażowania, szybkiej odpowiedniej oceny sytuacji, kompetencji, ale też i poświęcenia. Mówiąc o powstaniu Grup Roboczych Solidarności Andrzej nie wspomina, iż właśnie to on z Jolą koordynowali ich działaność na terenie RFN i Berlina Zachodniego. Spotykam dziś osoby w Bonn lub w Berlinie, które z wielkim podziwem wspominają ich pracę w tym zakresie. Wystąpienia przed pełnym audytorium przedstawicieli Niemieckiej Centrali Związkowej świadczą o śmiałości i umiejętności przekonywania i to w obcym języku. Państwo Wirga pozostali do dzisiaj skromni, choć są nieprzeciętnymi mieszkańcami Smolca, którzy już dziasiaj znajdują swoje miejsce w opracowaniach historycznych.